Był sobie dziad i baba. Nie całkiem starzy oboje. Tak 60+. Chatkę mieli całkiem sporą i kawał pola też niczego sobie. Chłop był dusza szczera, baba za to – samiec alfa i zawzięta. Najbardziej na kasę. Co gdzieś grosz wypatrzyła, zaraz chowała do komórki. Jak się uzbierało, szła do karczmy i wymieniała na srebrnego talara. Gdy srebro warte było już złota – wymieniała też w karczmie. W końcu przez te parę lat nazbierało się trochę złotych dukatów. Chłop o nich niekoniecznie wiedział. Wiedział jedynie, że rano trzeba wstać, koło obejścia porobić, gadzinę oporządzić, konia zaprząc do pługa i do roboty w pole się wybrać. Lubił, to co robił. Ziemia z nim gadała, on gadał z ziemią.
Baba wałęsała się po kumach, czasem gotowała obiad, czasem nie, posprzątała obejście, wydoiła krowę i dała jeść kurom. Chociaż też nie zawsze i wtedy chłop miał więcej roboty, siły za to mniej. A baba jechała do miasta i robiła interesy. A to jajka zawiozła na targ, a to skupiony we wsi miód do sklepu albo kiełbasę od sąsiadów zdobytą za półgrosze zanosiła do rzeźnika za trojaki. Chłop się do tych interesów nie wtrącał i choć nic nie mówił, za złe miał babie, że zamiast w domu siedzieć, biega jak jaka latawica, Bóg jeden wie, gdzie i po co. Dusił to w sobie, w środku, a kiedy już gryzło go za mocno, warknął sobie coś pod nosem. Baba nie przywiązywała do tego wagi, machała na to ręką. Czasem, kiedy się namordował w polu, a obiadu na stole nie było, szedł jak stał, czasem prosto od gnoju, do karczmy na golonkę i wracał do domu nieźle podpity. Chwilami miał tego dość i uciec chciał od tej doli, gdzie pieprz rośnie, ale to nie były czasy na frustracje, bo ani nie znano paszportów, ani psychoanalityków. Więc żył w swoim wewnętrznym świecie, nawet nie wiedząc, że to też jest jakaś wartość dodana.
Dzieci odchowane poszły już na swoje, niedaleko nawet, bo córka do sąsiedniej wsi, a syn do pobliskiego miasteczka się przeprowadzili. Wnuki też na świat przyszły, baba chętna do ich widywania była, bo czasu miała sporo, a przy świętej sobocie i świętej niedzieli – cały weekend.
Kiedy dzieci, bacząc na swój wypoczynek, wnuków do starych nie podrzucali, baba wybierała się na niedzielny targ i wiozła parę koszyków, które sama uplotła.
I tak grosz do grosza, trojak do trojaka składał się na srebrny talar, potem przemieniał w złoty dukat i lądował w skrytce pod deską podłogi w spiżarce. Kupować nic nie było trza, wszystko, co potrzebne, rosło opodal albo obrastało tłuszczem w chlewiku i zaopatrywało w mleko i nabiał, cierpliwie przeżuwając paszę w oborze. Wnukom baba skąpiła i nawet na ofiarę w kościele czasem nie dawała, wychodząc z mszy szybciej niż kościelny z zakrystii z wiklinową tacką. Potem się z tego spowiadała, przedstawiając solidne alibi na tę swoją rejteradę przed ofiarą: a to, że rozstrój żołądka ją pogonił, a to, że krowy w oborze nie zamknęła albo mleko na kuchni zostawiła.
Staremu czasem grosz dawała, żeby do knajpy, jak tradycja każe, zajrzeć mógł i z innymi się napić.
I żyli sobie tak bardziej zgodnie, bo chłop od roboty do chałupy rzadko zaglądał, a w zimie spał, więc i powodów do swarów brakło, a i polityka była jednolita, człek człekowi wilkiem w domu się nie stawał.
I tak rok za rokiem mijał, chłop robił, baba zarabiała, choć sama nie wiedziała, na co te pieniądze można by wydać. Ale miło było mieć. A może kiedyś panią zostanie i na starość sama do dużego miasta się wyniesie na wygody…
Aż któregoś dnia, chłop zwalił się na łóżko, jak sflaczała dętka od traktora i nie ruszył się do wieczora. Potem poprosił pić, a kiedy ugasił pragnienie, wyszeptał:
– Babo, już chyba na mnie pora.
Baba wzruszyła ramionami, bo przecież, gdy chłop ma 36,7o to wydaje mu się, że już umiera. Ale na trzeci dzień, kiedy się z łóżka nie podnosił, zawezwała szeptuchę, ale zanim ta dotarła do chaty, na progu pojaśniało, w drzwiach stanął Anioł i rzekł:
– Zabieram chłopa, bo taka wola Pana.
Baba najpierw się wystraszyła, potem padła na kolana i dalejże błagać, żeby Anioł tego nie czynił. Po czym pobiegła do skrytki w spiżarce i przyniosła sakiewkę ze złotem. Anioł spojrzał uważnie i zapytał:
– Tylko tyle jest warte dla ciebie jego życie?
Baba spuściła głowę i powtórnie poszła do spiżarki. Po chwili wróciła i kładąc przed Aniołem kolejne trzy sakiewki złotych dukatów, powiedziała:
– To wszystko co mam…
Anioł zniknął, zostawiając na stole cztery sakiewki.
Jakże często nie doceniamy kogoś, kogo wartość znacznie przewyższa naszą ocenę.
Bądźcie dla siebie dobrzy na Święta. Później zresztą też.





