Z Arkadym Radosławem Fiedlerem oraz Markiem Fiedlerem – synami podróżnika i pisarza, którego książki przez dziesięciolecia rozbudzały wyobraźnię Polaków – spotkał się Marek Żelkowski. W Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie, pośród pamiątek z dalekich wypraw i w aurze rodzinnej tradycji, toczyła się rozmowa o podróżach bliskich i odległych, o niezwykłości świata, o pamięci, a także o dziedzictwie, które pozostaje wciąż żywe i pulsujące
Jesteście Panowie opiekunami spuścizny Arkadego Fiedlera. Dzięki wam i waszym rodzinom funkcjonuje Muzeum jego imienia oraz Ogród Kultur i Tolerancji. Czy to dziedzictwo jest źródłem inspiracji, rodzinną tożsamością, czy raczej zobowiązaniem wobec społeczeństwa i historii? A może czujecie Panowie tu, w Puszczykowie, tajemniczego ducha miejsca, który was prowadzi lub inspiruje?
Marek Fiedler: – Wszystko zaczęło się jeszcze za życia ojca. Muzeum powstało 51 lat temu. Do dziś przechowuje oryginalne pamiątki przywożone z całego świata przez autora Dywizjonu 303, a potem także przez nas – synów i wnuków Arkadego. To Muzeum – pracownia literacka – pomyślane jako żywa, twórcza przestrzeń, nowe pokolenia uczyniły muzeum rodzinnym, bo każdy z nas wnosi tu coś swojego, ale zawsze będzie nosić imię Arkadego.
Eksponaty pokazują, jak bardzo zmienił się świat, zwłaszcza w ostatnich dwudziestu latach. Ojciec kochał motyle – napisał o nich książkę Motyle mego życia. W zbiorach Muzeum zachowały się m.in. gablotki z motylami Morpho z Amazonii, które są piękne, niebieskie, z opalizującymi skrzydłami. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu można było je przywozić do Europy, dziś taki czyn mógłby skończyć się więzieniem, co niemal przydarzyło się naszemu znajomemu. Mamy też zdjęcie z 1970 r. – ojciec pozuje na tle Machu Picchu, wśród ruin, zupełnie sam. Kiedy ja odwiedziłem to miejsce trzydzieści lat później, otaczał mnie tłum turystów. Tak niesamowicie zmienia się świat.
Arkady Radosław Fiedler: Myślę, że my tego ducha miejsca tworzymy – kolejne pokolenia, w tym nasze dzieci i wnuki. Muzeum jest osią całego rodzinnego życia. Wszystkie podróże zaczynają się tutaj i tu też wracamy, przywożąc pamiątki, zdjęcia, filmy oraz wrażenia, które trafiają do naszych książek podróżniczych. Dziś pięciu Fiedlerów pisze książki – zaczęło się od ojca, patrona Muzeum, potem Marek, ja, a teraz także nasi synowie. Rodzina nadal podróżuje i tworzy, a to Muzeum niejako nas do tego zobowiązuje – noblesse oblige – chociaż robimy to z przyjemnością. Pod pokładem stojącej w ogrodzie repliki statku Kolumba Santa Maria można obejrzeć kolekcję fotografii z ubiegłorocznej wyprawy do Botswany, część z nich trafi wkrótce do nowej książki.
Goście często mówią, że u nas jest przyjemnie, niecodziennie. To efekt rodzinnej opieki nad tym miejscem. Oprowadzamy sami, bez zewnętrznych przewodników. Często żartuję, że jesteśmy trochę jak eksponaty, bo mieszkamy w Muzeum, ale właśnie to buduje ducha tego miejsca.
Ogród Kultur i Tolerancji początkowo nie nosił tej nazwy. Muzeum działało już od lat, gdy w ogrodzie zaczęły pojawiać się posągi, rzeźby i monumenty, często w skali 1:1, a gdy nie było to możliwe, w pomniejszeniu. Wszystkie odwoływały się do dawnych, często już nieistniejących kultur. Pewien zaprzyjaźniony dziennikarz nazwał ogród ogrodem kultur, a my dodaliśmy tolerancję, bo kultury w naszym ogrodzie spotykają się i uzupełniają, zamiast się kłócić. Duch tego miejsca tworzymy jednak my – cała rodzina, bez wyjątku.

MF: – Nasz Ogród Kultur i Tolerancji powstawał głównie po śmierci ojca. Podróżując po świecie, spotykaliśmy niezwykłe obiekty i rzeźby, które fotografowaliśmy i mierzyliśmy. Dzięki przyjaciołom, takim jak rzeźbiarz Zygmunt Konarski, odtwarzaliśmy je w ogrodzie. Tak powstała m.in. rzeźba wodza z prerii amerykańskich XIX w. – postaci tragicznej, zamordowanej przez Amerykanów. Kiedy stanęła przed wejściem, pomyśleliśmy, że trzeba też napisać o nim książkę. Później Zygmunt wyrzeźbił moai z Wyspy Wielkanocnej – sześciometrowego olbrzyma ważącego kilkadziesiąt ton. To zainspirowało nas do podróży na koniec świata i napisania kolejnej książki. Ogród żyje i rozwija się, inspirując gości, ale też nas samych, i o to właśnie chodzi.
ARF: – Marek z synem, również Markiem, odwiedzili Londyn śladami Dywizjonu 303. Po powrocie, przy rodzinnym stole, narodził się pomysł, by pójść krok dalej – tak powstał model myśliwca Hawker Hurricane w skali 1:1. W Muzeum zorganizowaliśmy też salę poświęconą Dywizjonowi 303, gdzie można oglądać wykonane przez ojca fotografie pilotów. Model Hurricane ma też swoją filmową historię: kilka lat temu wypożyczono go do polskiego filmu o Dywizjonie 303, inspirowanego książką ojca. Po zakończeniu zdjęć wrócił do nas i znów stoi w Ogrodzie.
Dom, w którym Panowie dorastali, był inny niż wszystkie. Jak wpłynęło to na wasze dzieciństwo i jakie wartości oraz spojrzenie na świat wynieśliście, dorastając w rodzinie podróżnika?
ARF: – Od małego dorastaliśmy w niezwykłej atmosferze, atmosferze podróży. Ojciec przygotowywał się do wypraw przez wiele miesięcy – poznawał kraj, planował trasę, zgłębiał szczegóły. Potem wyjeżdżał na wiele tygodni, wracał, dzielił się opowieściami z rodziną, a później pisał książkę. Czasami czytał nam fragmenty na bieżąco. Można powiedzieć, że niemal uczestniczyliśmy w każdym etapie jego pracy. Dla nas było to zupełnie naturalne. To było nasze codzienne domowe środowisko, pełne pasji i egzotyki. Ojciec opowiadał, pisał, a my w tym uczestniczyliśmy. Kochaliśmy tę aurę podróży, w niej dorastaliśmy, chłonąc ją jak powietrze.
MF: – Ojciec często powtarzał, że warto mieć marzenia – dla niego było to bardzo ważne. Już jako dziesięciolatek zakochał się w dębach rogalińskich i lasach puszczykowskich, a spacery z ojcem Antonim ukształtowały jego miłość do przyrody. Wtedy zaczął marzyć o najsłynniejszym lesie świata – Puszczy Amazońskiej. Od tych dziecięcych marzeń wszystko się zaczęło.

Nie chodziło tylko o nie, ale też o ich realizację. Ojciec finansował wyprawy honorariami z książek, a te podróże i marzenia były fundamentem powstania Muzeum. Marzenia przeniosły się także na nas, inspirując do własnych odkryć. Nasze pierwsze o podróżach pojawiły się, gdy ojciec wrócił z Indochin ze skrzyniami pełnymi niezwykłych przedmiotów i opowieściami o egzotyce, przygodach i trudnościach.
Dziś staramy się tę atmosferę przenieść do Muzeum. Moja żona Krystyna wprowadziła do niektórych pomieszczeń zapach Puszczy Amazońskiej – aromat przygody i egzotyki. Goście wchodzą, czują go i natychmiast rodzą się marzenia, a wyobraźnia zaczyna działać.
ARF: – Moje marzenie o podróżach pojawiło się dosyć późno, w wieku 23 lat, kiedy pojechałem z ojcem na dwumiesięczną wyprawę po Syberii. To była niezwykła letnia przygoda. W jej trakcie pisaliśmy listy do Gazety Poznańskiej – ja swoje, ojciec swoje – i świetnie się one uzupełniały, ciesząc się dużym powodzeniem. Podróż dała mi szansę obserwowania, jak ojciec, już wtedy znany pisarz i podróżnik, funkcjonuje w terenie. Było dla mnie ważne, że pozostawał naturalny, nigdy się nie wywyższał. Zawsze miał przy sobie notes i zapisywał wrażenia na bieżąco. Tego właśnie się nauczyłem: od tamtej pory w każdej podróży mam notatnik oraz długopis, by zapisywać najważniejsze obserwacje. Wiem, że po powrocie staną się podstawą książki, a bez notatek łatwo byłoby o wielu sprawach zapomnieć.
MF: – Z ojcem dwukrotnie podróżowaliśmy do Kanady i powstały wtedy nasze wspólne książki o Indianach kanadyjskich. Pisaliśmy rozdziały osobno, a potem je omawialiśmy i poprawialiśmy, aby całość była spójna. To było dla mnie niezwykłe doświadczenie, mogłem korzystać z jego wiedzy i tworzyć razem z nim. Ojciec zawsze najlepiej czuł się w lesie, wśród przyrody. Podczas ostatniej wyprawy miał już ponad osiemdziesiąt lat. Odwiedziliśmy Indian Algonkinów, daleko na północy, gdzie są tylko lasy i jeziora. Zabrali nas łódką w głuszę i zostawili na tydzień, żebyśmy mogli pobyć sami w dzikim miejscu. Pomimo wieku, ojciec był tam pełen energii i radości z przygody. Z tej podróży powstały nasze książki Indiański Napoleon Gór Skalistych i Ród Indian Algonkinów. Dla mnie były to niezapomniane przeżycia – mogłem dzielić pasję ojca do podróży i pisania.

ARF: – W 1979 r. odbyłem z ojcem tzw. rejs okrężny polskim statkiem do Ameryki Południowej. Przez ponad trzy miesiące odwiedzaliśmy różne porty i mogliśmy schodzić na ląd, odkrywając kontynent. W Wenezueli, gdzie statek stał kilka dni, oprowadzał nas Polak z Caracas. Zwiedzając duży park, przy oczku wodnym zobaczyliśmy kopię XV/XVI-wiecznej karaweli. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie i pomyślałem wtedy, jak wspaniale byłoby mieć coś takiego w naszym ogrodzie. To było w 1979 r. Marzenie dojrzewało latami, aż zaczęło się spełniać w 2004 r. Dziś w Ogrodzie Kultur i Tolerancji stoi Santa Maria, statek Krzysztofa Kolumba w skali 1:1, zbudowany przez naszych przyjaciół i pasjonatów Jana Bromskiego oraz Kazimierza Jagiełłę. Tak właśnie nasze podróże, przygody i obserwacje przekładają się na kształt Muzeum i nadają mu charakter.
Czy pamiętają Panowie moment, kiedy, jeszcze za życia ojca, zapadła decyzja o powstaniu Muzeum? Jak doszło do tego, że dom zamienił się w miejsce otwarte dostępne dla zwiedzających?
MF: – To było przy obiedzie, siedzieliśmy całą rodziną, a ojciec chyba rzucił tę myśl. Ze swoich podróży często przywoził ciekawe eksponaty, które najczęściej trafiały na strych. Ludzie interesowali się nie tylko tym, co Arkady zobaczył, ale też tym, co przywiózł z dalekich wypraw. I zapewne pod wpływem ich pytań ojciec wpadł na pomysł, aby ściągnąć te rzeczy ze strychu i stworzyć stałą wystawę. Cała rodzina od razu się zapaliła do tego projektu. Wszystko zaczęło się zatem trochę na zamówienie gości.

Początek Muzeum przypadł na styczeń 1974 r. Zaprosiliśmy wtedy kilku gości, wszyscy byliśmy spięci, może najbardziej ojciec. Obawiał się, jak ten pomysł zostanie odebrany. Ale spodobało się! Jednak w tamtych czasach prywatne muzea nie istniały! Na szczęście dyrektor wojewódzkiego wydziału kultury Maciej Frajtak wpadł na pomysł, aby Muzeum funkcjonowało jako filia miejskiej biblioteki. To był człowiek o otwartym umyśle i dobrej woli. Dzięki niemu udało się stworzyć placówkę, która nie do końca wpisywała się w ówczesny ustrój. Od samego początku Muzeum cieszyło się dużym powodzeniem. Goście mówili, że to jakby okno na świat. W latach 70. ub. w Polska zaczynała się otwierać, ale granice ciągle pozostawały mocno przymknięte, więc dla odwiedzających Muzeum było to naprawdę wyjątkowe miejsce.
ARF: – Tak jak powiedział Marek, zaczęliśmy w styczniu – oficjalne otwarcie odbyło się dzień po Nowym Roku. Przygotowania trwały prawie cały 1973 r., a ogromną rolę w ich organizacji odegrał nasz świętej pamięci przyjaciel Zygmunt Konarski. To on zadbał o wizualne ustawienie eksponatów, pokazał je w ciekawy sposób i stworzył m.in. kopię totemu z zachodniej Kanady. Bez jego artystycznej wizji realizacja Muzeum byłaby znacznie trudniejsza.
MF: – Duże wsparcie otrzymaliśmy też od mojego teścia, Feliksa Skrzypczaka. Dom, w którym mieści się Muzeum, był przedwojenną chałupą, kupioną przez ojca w 1946 r. i mocno nadgryzioną zębem czasu. Teść, będąc budowlańcem, włożył wiele pracy w odświeżenie domu, dzięki czemu Muzeum mogło zostać otwarte.
Muzeum i Ogród Tolerancji funkcjonują w tradycyjnej formule, bez multimedialnych bajerów, a mimo to cieszą się dużym zainteresowaniem i uznaniem odwiedzających. Co sprawia, że taka forma nadal działa i przyciąga tak wiele osób?
MF: – Zastanawialiśmy się nad wprowadzeniem większej liczby ekranów, ale młodzi ludzie i tak są przesyceni elektroniką. Dlatego chcemy dawać im coś innego. Mamy tylko jeden ekran – w sali Dywizjonu 303, gdzie pokazujemy zdjęcia, filmy i opowiadamy o lotnikach. To wystarcza, bo stawiamy na autentyczne doświadczenie.
Najczęściej odwiedza nas młodzież szkolna, która reaguje entuzjastycznie właśnie dlatego, że znajduje tu coś innego niż codzienna elektronika. Zdarza się też, że ktoś był u nas jako uczeń, później wrócił z dzieckiem, a dziś przywozi wnuka. Wielu podkreśla, iż za każdym razem odkrywają coś nowego. Muzeum przez lata bardzo się rozwinęło, ale nawet za życia ojca zwiedzający mówili: – Przeoczyłem to wcześniej, a teraz zobaczyłem.
ARF: – Tak potwierdzam. Ta pokoleniowość dotyczy nie tylko naszej rodziny, ale też gości – do Muzeum regularnie przyjeżdżają kolejne generacje. To zjawisko wręcz charakterystyczne dla tego miejsca. Placówka działa już ponad pół wieku, ale wciąż jest in statu nascendi – rozwija się, ciągle coś nowego dodajemy. Ogród ma prawie pół hektara, więc znajdzie się miejsce na kolejne pomysły. Dbamy, aby Muzeum nie zastygało w przeszłości, ale żyło, reagowało na świat i nasze podróże.

Ogród Tolerancji odwołuje się do idei otwartości na inne kultury. Czym dla Panów jest owa otwartość, co oznacza i dlaczego jest tak ważna?
MF: – Każda kultura wnosi coś wartościowego do dziedzictwa ludzkości. Jeśli zaczniemy je zwalczać, obróci się to przeciwko nam, dlatego trzeba uczyć się tolerancji wobec innych tradycji i spojrzeń. Ojciec miał niezwykłą umiejętność rozmawiania z ludźmi innych kultur. Pamiętam sytuację u Indian: spotkaliśmy starsze małżeństwo z dorosłym synem, który – podpity – wziął nas za Jankesów i sądził, że chcemy go sfotografować jako pijanego Indianina. Chwycił nóż i tańczył, grożąc, że poderżnie nam gardła. Ojciec spokojnie zapytał: A jak ty masz na imię? Cochise – padła odpowiedź. Wtedy ojciec odrzekł: To wspaniałe imię, tak nazywał się wielki wódz Apaczów. Mam nadzieję, że i ty będziesz równie wielki. Chłopak spuścił wzrok, odłożył nóż i uspokoił się. To była lekcja szacunku i pokazanie, że przyjechaliśmy nie kpić ani oceniać, lecz słuchać i rozumieć. Dzięki takiej postawie ojciec mógł pisać swoje książki, a potem my nasze. Dzięki temu powstało także Muzeum i Ogród Kultur i Tolerancji. Świat jest wielokulturowy i trzeba to z szacunkiem przyjąć, zamiast zaprzeczać oczywistości.
ARF: – Wrócę jeszcze do pierwszej podróży z ojcem. Ta wyprawa odbyła się w czasach głębokiej komuny – pojechaliśmy na Syberię. Była zupełnie inna niż Moskwa: tam dominowała oficjalna kultura i komunistyczna otoczka, a na Syberii ludzie żyli swobodniej, zwyczajnie, mieli nawet własne karabiny, co w stolicy było oczywiście nie do pomyślenia.

W jednej z wiosek w tajdze odkryliśmy niezwykłą rzecz: w bibliotece stały zaczytane, podniszczone książki ojca, tłumaczone na rosyjski. Bibliotekarki mówiły, że ludzie są spragnieni innej kultury i innego spojrzenia na świat, bo w zamkniętym kraju tęsknota za zewnętrznością była ogromna. Książki ojca wpuszczały odrobinę światła z zewnątrz. To mocno nas poruszyło i pokazało, jak ważna jest potrzeba otwartości.
Rosjanie wydawali te książki masowo, oczywiście bez honorariów, bo nie należeli do międzynarodowych konwencji. Ojciec wiedział o tym, choć chyba nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo były cenione w Związku Radzieckim. To było dla niego niezwykle budujące doświadczenie – zobaczyć, że książki mogą otwierać ludziom okno na większy świat, nawet w zamkniętym systemie. Kiedyś dotarła też do nas wiadomość, że w ZSRR istniała szkoła im. Arkadego Fiedlera, o której ojciec nie miał pojęcia.
Z książek Arkadego Fiedlera widać wyraźnie, że podróż to coś więcej niż samo przemieszczanie się z miejsca na miejsce. To sposób poznawania świata i zdobywania doświadczeń. A czym dla Panów jest podróż?
ARF: – Myślę, że czymś bardzo podobnym. Wychowywaliśmy się w duchu podróżniczym i mocno w to wierzymy: podróż to nie zwykła turystyka dla samego wyjazdu, lecz odkrywanie czegoś nowego. Muzeum nas inspiruje, ale przede wszystkim traktujemy wyprawy jako poszukiwanie – w każdym z nas jest trochę Kolumba: nawet w miejscach znanych szukamy własnych odkryć. Pisząc książki, staramy się oddać wiernie charakter miejsc, ludzi i kultur. To nasza pasja i sposób życia. Marek wspominał śp. Zygmunta Konarskiego, pasjonata, który stworzył wiele rzeźb i posągów w naszym Ogrodzie Kultur i Tolerancji; my też jesteśmy pasjonatami. Z naszych podróży powstają książki, z wypraw synów – filmy, a teraz to już nawet seriale. Nie mamy nic przeciwko zwykłej turystyce, jest ważna i potrzebna, ale my jeździmy na dłużej, aby głębiej poznać świat i potem przekazać to naszym gościom w Muzeum oraz czytelnikom.
MF: – Przyjeżdżają do nas różni goście i nieraz rozmawiamy. Niektórzy chwalą się: Zwiedziłem 200 państw, może 220. Słucham ich oczywiście z szacunkiem, ale czasem myślę sobie: Może gdybyś pojechał do jednego kraju i naprawdę go poznał, byłoby piękniej? Tak działa turystyka – im więcej, tym lepiej. Ale w naszym przypadku nie o to chodzi.

Ojciec pojechał kiedyś na Madagaskar. We wsi Ambinanitelo spędził wiele miesięcy. Poznał ludzi, ich życie, zwyczaje. Właściwie miał tam coś w rodzaju chwilowej rodziny. Dzięki temu jego relacje były głębsze, a opisy ciekawsze. Gdyby tylko zaliczał kolejne widoki i wrażenia, nic by z tego nie wyszło. My tę lekcję dobrze przyswoiliśmy i nie wyobrażamy sobie podróży, które polegałyby jedynie na odhaczaniu miejsc. To po prostu nie miałoby sensu.
ARF: – Bardzo często powtarzam gościom Muzeum, że jednego życia nie starczy, aby naprawdę głęboko poznać nasz kraj. Dlatego, kiedy wyjeżdżamy, nie jedziemy na tydzień czy dwa, ale na dłużej, by nasiąknąć miejscem, mieć wiele okazji do spotkań z ludźmi i przyrodą. Dziś wszystko dzieje się w pośpiechu, a my chcemy, by czas płynął wolniej – wtedy więcej przeżywamy, uczymy się i zyskujemy. Do podróży przygotowujemy się miesiącami: czytamy, szukamy kontaktów. To nigdy nie jest decyzja podjęta nagle, tylko dojrzewająca przez długi czas.
W ogrodzie otaczającym dawny dom Arkadego Fiedlera znajduje się wiele kopii rzeźb z różnych stron świata. Jak Panowie je dobierają? Jakie kryteria decydują o tym, że dany posąg się pojawia, a inny nie?
MF: – Tak naprawdę to zależy od tego, co nas fascynuje. Jeśli jakaś kultura nas oczaruje, chcemy wprowadzić do ogrodu dzieło z niej pochodzące. Na przykład Arkadego zafascynował kiedyś statek z dawnych wieków i tak pojawiła się Santa Maria. Interesowała nas także walka Polaków w Anglii w dywizjonie myśliwskim, więc postanowiliśmy odtworzyć ich główną broń, czyli Hurricana.
Pierwsza rzeźba, która powstała, to był totem Indian Kwakiutl. Ludy Ameryki fascynowały naszego ojca, ale również nas. Napisałem książki o wielkich wodzach: Szalonym Koniu i Siedzącym Byku. Świat Indian nas urzekł i to widać w Ogrodzie Kultur i Tolerancji.
ARF: – Posąg Światowida nie kojarzy się z żadną daleką wyprawą, ale działa na moją wyobraźnię. Cztery twarze zwrócone w różne strony świata, dawna kultura Słowian… Przez wiele lat myślałem, że warto byłoby go umieścić w naszym Ogrodzie Kultur i Tolerancji. I ta myśl w końcu dojrzała. Udało się ją zrealizować. To pokazuje, że eksponowane rzeźby nie są dziełem przypadku. One wynikają z fascynacji, ze spraw, które nas głęboko poruszyły czy zainspirowały.
Wielu odwiedzających mówi o tym miejscu w Puszczykowie jako o magicznej przestrzeni. Co, według panów, tworzy tę magię – układ ogrodu, dobór eksponatów, czy może coś jeszcze? A może sami doświadczyli panowie tutaj czegoś naprawdę niezwykłego?
ARF: – To nie my nazwaliśmy nasz ogród magicznym. To goście bardzo często tak o nim mówią. Przyjeżdżają z różnych stron Polski i powtarzają, że to miejsce ma w sobie coś wyjątkowego. Myślę, że składa się na to kilka rzeczy. Po pierwsze, Muzeum jest rodzinne – prowadzimy je od pokoleń, bez gwałtownych zmian czy zrywów. Po drugie, sam Ogród Kultur i Tolerancji – wielkie posągi, zieleń, kwiaty, brak monitorów – tworzy atmosferę spokoju oraz bliskości z naturą. Może właśnie dlatego, że świat wokół bywa trudny, pełen napięć, tutaj odwiedzający odnajdują azyl, miejsce spokojne, przyjazne, apolityczne.
MF: – Czasem zdarzają się zabawne sytuacje, bo wielu gości myśli, że rzeźby w ogrodzie zostały przywiezione z dalekich podróży. W starym domu są autentyczne eksponaty, przywożone przez naszego ojca i przez nas. Natomiast te ogrodowe rzeźby to już zupełnie coś innego. Dziś nie dałoby się ich, ot tak, wywieźć, i dobrze, bo powinny zostać tam, gdzie powstały. My poszliśmy inną drogą. Dzięki Zygmuntowi Konarskiemu, zafascynowanemu sztuką innych kultur, zdobywaliśmy dokumentację i na jej podstawie tworzone były kopie. My niczego nie kradniemy, nie wywozimy. Szanujemy wszystkie kultury. Chcemy je pokazywać i przybliżać, ale nigdy zawłaszczać.
Dom Arkadego Fiedlera oraz otaczający go ogród stały się ważnym miejscem na mapie podróżników z Polski i ze świata, często odwiedzanym i pełnym ciekawych spotkań.
ARF: – To prawda. Od wielu lat organizujemy konkurs: Nagroda Arkadego Fiedlera – Bursztynowy Motyl na najlepszą polską książkę podróżniczą. Co roku odbywa się jego kolejna edycja będąca efektem współpracy naszego Muzeum z Biblioteką Raczyńskich w Poznaniu, Marszałkiem Województwa Wielkopolskiego oraz Urzędem Miasta Puszczykowa.

Książek do oceny jest naprawdę wiele. Ostatnio mieliśmy do przejrzenia niemal sto tytułów z jednego roku. Wśród laureatów sprzed lat znalazły się takie sławy jak Ryszard Kapuściński czy Elżbieta Dzikowska [w 2024 r. otrzymał ją Roman Warszewski, bliski współpracownik NŚ, o czym pisaliśmy w nr. 3/2025 – red.]. Proszę mi wierzyć, to ogromna satysfakcja móc wręczać tak zasłużonym osobom piękną statuetkę z bursztynu oprawionego w metal. Dla porządku dodam, że Marszałek Województwa dołącza do Bursztynowego Motyla nagrodę finansową.
Na terenie ogrodu od lat odbywają się też inne wydarzenia. Przez wiele sezonów syn Marka Radosław wraz z żoną Anną organizowali w czerwcu dwudniowe spotkania podróżnicze Orinoko nad Wartą, na które zapraszali fascynujących gości z całej Polski. Ale mimo wszystkich tych znanych nazwisk i wspaniałych wydarzeń, dla nas najważniejsi są zawsze zwyczajni goście odwiedzający Muzeum, ci wszyscy bezimienni, których są tysiące. To oni tworzą żywą tkankę tego miejsca.
MF: – Kiedy w naszym ogrodzie stanęła replika Santa Marii, odwiedził nas książę de Veragua z Hiszpanii, potomek Krzysztofa Kolumba i żeglarz. Widział już kilka replik statku w USA, Japonii i Hiszpanii, ale zawsze pływających – nasza, stojąca w ogrodzie, zrobiła na nim ogromne wrażenie. Rok później, podczas 60. rocznicy Bitwy o Anglię, gościliśmy polskich lotników, którzy w niej walczyli – wciąż pełnych sił i gotowych opowiadać o swoich doświadczeniach. Odwiedzają nas też osoby, które dzięki książkom Arkadego Fiedlera, jak Dywizjon 303, zostały lotnikami, a nauczycielki geografii przyznają, że te dzieła rozbudziły w nich pasję do podróży. Takie spotkania są dla nas niezwykle cenne i nadają sens naszej pracy.
ARF: – Kiedy powstała Santa Maria, narodził się pomysł organizowania przy niej szant. Przez wiele lat takie spotkania rzeczywiście się odbywały. Przyjeżdżały zespoły, śpiewy trwały po parę godzin i działy się naprawdę piękne rzeczy. Od kilku lat impreza nie funkcjonuje, ale dojrzewamy do tego, żeby ją wznowić. Dlaczego na jakiś czas zrezygnowaliśmy? Powód był bardzo prozaiczny. Impreza odbywała się w czerwcu, na otwartym powietrzu. Zespoły przywoziły bardzo cenny sprzęt muzyczny, a nieraz pogoda płatała figle. Bywało i tak, że szanty zaczynały się o godz. 18.00, a w południe padał deszcz. To było ogromne napięcie, wręcz stres, który trudno było kontrolować, więc postanowiliśmy przerwać wydarzenie. Dziś mamy możliwość korzystania z namiotów i innych zabezpieczeń, więc myślę, że impreza powróci. Cieszyła się dużym powodzeniem – przychodzili nie tylko mieszkańcy Puszczykowa.

MF: – W naszym Ogrodzie odbywały się także przedstawienia teatralne nawiązujące do ciekawych historii i postaci, np. o Quetzalcoatlu, Pierzastym Wężu, tajemniczym bóstwie meksykańskim. Te spektakle organizowała moja żona Krystyna, zapraszając młodzież i zainteresowanych. Cieszyły się one dużym powodzeniem. Ostatnio takich wydarzeń było trochę mniej, ale na pewno warto je wznowić.
ARF: – Przyjaźnimy się z Peruwiańczykiem Hectorem Bravo Churą, muzykiem z Peru, mieszkającym obecnie w Poznaniu, który założył ty rodzinę. Dzięki niemu i jego przyjaciołom organizujemy koncerty, podczas których grane są piękne andyjskie melodie.
MF: – Hector sprowadza także instrumenty muzyczne z Peru, a nasi goście mogą je wypróbować lub nawet kupić. Te wydarzenia są bardzo dobrze odbierane przez uczestników i stale inspirują nas do kolejnych inicjatyw, do tworzenia czegoś ekstra.
Prowadzenie Muzeum i Ogrodu to nie tylko przyjemność, to również duże wyzwanie organizacyjne. Jak Panowie radzą sobie z tymi wszystkimi obowiązkami?
ARF: – Podzieliliśmy się tymi obowiązkami. Muzeum rozrosło się, powstał ogród – Marek z rodziną zajmuje się jedną częścią, ja z żoną Marzeną obsługuję drugą. I dajemy sobie radę. To wcale nie jest trudne do ogarnięcia, bo traktujemy to przede wszystkim jako przyjemność, a nie obowiązek ponad siły. Robimy to, co lubimy, co nas inspiruje. Czasem podczas pracy rodzi się pomysł na podróż, nową rzeźbę czy posąg – jedno wynika z drugiego. Dla mnie to absolutnie przyjemny obowiązek.
MF: – Dodam tylko, że gdyby nie rodzina, trudno byłoby to wszystko ogarnąć. Obsługa gości, nieraz od dziewiątej rano do siedemnastej, wymaga czasu, a przecież chcielibyśmy też robić inne rzeczy. Dlatego dzielimy obowiązki. Żona, synowie, a nawet wnuki uczestniczą w pracy Muzeum. Dzięki temu, że jest to rodzinna placówka, dajemy radę. Mamy nadzieję, że tak będzie dalej, bo wnuki są zainteresowane i to jest chyba najważniejsze.

Książki Arkadego Fiedlera przez dziesięciolecia kształtowały wyobraźnię całych pokoleń. Dzisiaj młodsze pokolenia rzadziej po nie sięgają, bo czytanie nie jest trendy. Jak Panowie przybliżacie spuściznę ojca i ideę podróżowania po świecie? Co mówicie młodym ludziom, którzy przyjeżdżają do Muzeum?
ARF: – Przypominamy dorobek ojca i liczbę jego książek wydanych w wielu językach. W rodzinnym domu przechowujemy jego i nasze tytuły, pokazujemy je gościom, opowiadając, że powstały dzięki podróżom. Książki w Muzeum nie są tylko eksponatami, można je kupić i pozostają w aktywnym obiegu. Od dwudziestu lat współpracujemy z wydawnictwem Bernardinum z Pelplina. Zaczęliśmy od ponownego wydania m.in. Dywizjonu 303. Ja i Marek wydaliśmy także własne tytuły, równolegle z działalnością Muzeum. Książki są istotnym elementem placówki, goście chętnie je kupują, a nie tylko oglądają.
MF: – Myślę, że w swoim czasie była pewna zapaść. Trudno było sprzedać książki, ale dziś, jeśli odpowiednio zachęci się gości, bez trudu znajdują one nabywców. Oczywiście dzieciaki wolą pamiątki, ale w grupach starszych, które są bardziej zainteresowane czytaniem, sprzedaż wygląda już dużo lepiej. Ważne jest też odpowiednie opowiedzenie historii danego tytułu. W ten sposób przestaje on być anonimową, jakąś tam książką.
Dzisiaj książek jest znacznie więcej niż kiedyś, ale czytelników trochę ubyło. Dlatego staramy się szanować książki, bo Muzeum bez nich byłoby… pozbawione duszy.
ARF: – W kontekście książek i czytelnictwa chciałbym przytoczyć pewną ciekawostkę. Przez dziesięć lat byłem posłem na Sejm. W pewnym momencie marszałkiem był Radosław Sikorski. Zaprosił on kiedyś grupę posłów do swojego gabinetu, a gdy się przedstawiłem, powiedział: To ty jesteś synem…? Gdy potwierdziłem, od razu dodał, że Dywizjon 303 przeczytał ponad 30 razy. Pomyślałem sobie wtedy, że ta opowieść naprawdę robiła, robi i pewnie jeszcze długo będzie robiła ogromne wrażenie na czytelnikach. To ciekawa sytuacja, pokazująca, jak daleko sięga wpływ twórczości ojca i jak książki potrafią zostawić trwały ślad nawet w życiu osób publicznych.
Podczas podróży spotykacie się Panowie z przedstawicielami wielu kultur, odwiedzacie niezwykłe miejsca. Czy zdarzyło się wam kiedyś stanąć w obliczu czegoś nieznanego, co was zachwyciło lub zadziwiło? Czegoś tak wyjątkowego, że na moment wydawało się niemal nie z tego świata?
ARF: – Wróćmy może na chwilę do Machu Picchu. Nasz ojciec tam był, był Marek, byłem i ja. To inkaskie miasto odkryte w 1911 r. przez amerykańskiego podróżnika Hirama Binghama III, wciąż owiane jest tajemnicą. Nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie powstało. Nawet gdy Hiszpanie przejęli władzę nad państwem Inków, nie dowiedzieli się o istnieniu tego ogromnego miasta. Zostało przed nimi skrzętnie ukryte. Dlaczego? To pozostaje zagadką.

Pisałem kiedyś książkę śladami kultur inkaskich i wspominałem tam o Atahualpie, ostatnim władcy Inków, który wierzył, że wykupi swoje życie za złoto i srebro. Nie udało się, został zamordowany, a miejsce jego pochówku pozostaje nieznane, podobno Indianie przenieśli ciało w nocy.
Takich tajemnic nie brakuje, zwłaszcza w kontekście legend o złotym mieście. Ale w podróży najważniejsze jest to, co dzieje się tu i teraz – to, co namacalne i realne, choć tajemnice zawsze dodają jej wyjątkowego uroku.
MF: – W naszym Muzeum mamy wiele masek afrykańskich. Na Czarnym Lądzie były one niezwykle ważne i wiązała się z nimi magia. Jedna z nich jest ponoć maską dobrych życzeń. Te życzenia nie mogą mieć jednak charakteru materialnego, więc o liczbach Totolotka, nie ma mowy. Ale prośby o przyjaźń, miłość, zdrowie, serdeczność… Jak najbardziej. Był pewien człowiek, który bardzo interesował się ową maską. Powiedziałem mu, że może jej dotknąć. Dotknął. Po tygodniu wrócił i poprosił o możliwość powtórnego dotknięcia. Z pewnością stało za tym jakieś doznanie, może nawet subiektywne, ale bardzo silne.
Innym razem doświadczyłem czegoś związanego z aurą Muzeum. Pewien gość zwiedzał samodzielnie wnętrze domu, gdyż musiałem na chwilę wyjść. Gdy wróciłem, powiedział mi, że przeżył coś niesamowitego. W pewnym momencie zobaczył Arkadego Fiedlera siedzącego w pracowni! Chciał z nim rozmawiać, ale ojciec był bardzo zajęty. I chociaż rozmowy nie odbyli, to i tak przeżycie uznał za wyjątkowe. Ta wizja wzięła się chyba z niezwykłej atmosfery tego miejsca, z jego aury, która pozwala tak fantastycznie wyobrazić sobie obecność autora.
ARF: – Jeśli chodzi o rzeczy niezwykłe, to trzeba do nich zaliczyć piramidę w naszym ogrodzie. Powstała po moim tygodniowym wyjeździe do Egiptu, gdzie majestat i energia tych budowli zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Kopia jednej z nich stoi od 23 lat, ustawiona bokami na północ, południe, wschód i zachód, co ma pozytywnie wpływać na organizm.
W Nieznanym Świecie ukazał się kiedyś cykl artykułów o piramidach, wtedy rozmawiałem telefonicznie z redaktorem Markiem Rymuszko o naszej piramidzie, planowaliśmy spotkanie, ale los chciał inaczej.
Odwiedzający odczuwają w niej delikatne mrowienie, ulgę, lekkość; niektórzy przychodzą z bólem głowy, który po chwili ustępuje. Eksperymentowaliśmy też, ostrząc nożyki w małej piramidce – stawały się bardziej efektywne. Niektórzy korzystają z piramidy regularnie, odczuwając rozluźnienie i poprawę samopoczucia. Starsza mieszkanka Puszczykowa z chorobą Parkinsona doświadczała po każdej wizycie spokoju i relaksu.
Budowla rzeczywiście działa na energię i samopoczucie gości. To wynik empirycznych obserwacji, a nie wymysł.
Zbliżamy się powoli do końca rozmowy, chciałbym więc zapytać Panów o plany dotyczące Muzeum – zarówno te najbliższe, jak i te nieco dalsze. Czy moglibyście opowiedzieć także o swoich planach podróżniczych?
ARF: – W listopadzie ubiegłego roku zorganizowaliśmy rodzinną podróż – wyprawę do Botswany. Zaprosiłem na nią mojego syna Arkadego Pawła, trzeciego Arkadego w rodzinie, również podróżnika. Dołączyły też moje córki, Diana i Maria. Botswana to kraj niezwykle ciekawy przyrodniczo i historycznie. Dawny protektorat brytyjski, znany m.in. z wydobycia diamentów.
Przez miesiąc jeździliśmy wypożyczonym samochodem, zwiedzając kraj wzdłuż i wszerz. To duży teren, porównywalny wielkością z Ukrainą, ale zamieszkały przez mniej niż 3 miliony ludzi. Zobaczyliśmy półpustynię Kalahari, słynną deltę rzeki Okavango na północy, piękne parki i masę dzikiej zwierzyny. To było wspaniałe rodzinne przeżycie – miałem w pamięci moje podróże z ojcem i chciałem choć raz przeżyć coś podobnego z własnymi dziećmi.
Obecnie piszę o tej wyprawie książkę. Pracuję nad nią już piąty miesiąc. Jedna trzecia jest już gotowa, reszta przede mną. Wyprawa tak nam się spodobała, że już myślimy o kolejnych – jeśli Arkady Paweł wybierze się w przyszłym roku w podróż śladami swojego dziadka nad Ukajali, to może za dwa lata wspólnie wrócimy do Afryki, a konkretnie do Namibii, kraju o równie fascynującej historii, co Botswana.
Plany są ambitne, ale my wiemy, jak je realizować. A jak u Ciebie, Marku?
MF: – Niedawno mój syn Marek Oliwier, podążając śladami naszego ojca, odwiedził Madagaskar i słynną wioskę Ambinanitelo, o której ojciec pisał w książce Gorąca wieś Ambinanitelo. Marek sfilmował, jak wygląda dzisiaj życie tej społeczności. Wiele się zmieniło, ale pamięć o Fiedlerze wciąż tam trwa. Niezwykłe jest to, że w Ambinanitelo znajduje się popiersie ojca, a w stolicy wyspy jedna z ulic nosi jego imię. To pokazuje, że pamięć o nim żyje i nowe pokolenia ją odkrywają.
Jeśli chodzi o moje plany, to teraz skupiam się raczej na pisaniu. Chcę poświęcić książkę niezwykłemu plemieniu Czirokezów z południowo-zachodnich Stanów Zjednoczonych. Fascynuje mnie ich historia. Amerykanie, zdobywając ziemie indiańskie, stworzyli ideologię, według której rozwój i kultura białych miały zastąpić tamtejsze społeczności. Tymczasem Czirokezi byli niezwykle rozwinięci. Zajmowali się rolnictwem, hodowlą, a jeden z nich stworzył nawet pismo, wzorując się na piśmie białych, co jest wyjątkowym przypadkiem w historii. Ta opowieść o kulturze i walce o przetrwanie fascynuje mnie oraz inspiruje bardziej niż same wyprawy. W tej chwili moją uwagę skupia praca nad książką, choć oczywiście podróże pozostają integralną częścią mojego życia.
ARF: – Wspominałem wcześniej, że nasze Muzeum wciąż się rozwija i pojawiają się nowe pomysły. Jednym z nich jest koncepcja stworzenia kopii kapsuły kosmicznej – takiej, jaką poleciał Sławosz Uznański-Wiśniewski.
To świeży pomysł i mówię o nim po raz pierwszy. Myślę, że warto byłoby rozważyć stworzenie takiego obiektu w naszym ogrodzie. Przecież to również symbol podróży! Podróży nowego czasu – kosmicznej przygody.
Trzeba byłoby najpierw zdobyć dokładne dane techniczne – wymiary, szczegóły konstrukcyjne. Nasze repliki muszą być wierne oryginałom w co najmniej 95%. Z mediów wiem, że kapsuła ma około czterech metrów średnicy i około czterech metrów wysokości, a więc wielkość porównywalną do busa. Zatem fizycznie byłoby możliwe umieszczenie kopii w ogrodzie.
Do realizacji potrzebny byłby kontakt z odpowiednimi osobami, a także potencjalni sponsorzy. Doświadczenie z tworzenia naszych poprzednich replik, jak chociażby myśliwca Hurricane, pokazuje, że warto angażować się w takie projekty. Budowanie tego samolotu trwało trzy lata – uczestniczyliśmy w całym procesie razem z synami i obserwowaliśmy powstawanie modelu krok po kroku. Dzięki temu mamy wierną replikę, z zachowaniem wszystkich detali, łącznie z nitami.
Podobnie można by podejść do kapsuły. Chodzi o to, by uzyskać jak najdokładniejsze informacje, które pozwolą odtworzyć każdy jej szczegół. To może być kolejna niezwykła przygoda – tworzenie czegoś od podstaw i oddanie tego naszym gościom jako eksponat nie tylko edukacyjny, ale też inspirujący.
Gdyby mieli Panowie przekazać radę młodym ludziom – tym, którzy chcą podróżować, poznawać świat i inne kultury, to jakie byłyby to wskazówki?
MF: – Przede wszystkim otwartość. Jeśli jedziemy gdzieś w podróż, warto mieć otwarty umysł, bez poczucia wyższości kulturowej. I to niezależnie od tego, dokąd się wybieramy. Ważne jest też posiadanie marzeń oraz umiejętne dążenie do ich realizacji. To zasada, którą wielokrotnie podkreślał nasz ojciec i która sprawdziła się w jego życiu, a my również staramy się ją stosować.
ARF: – Dodałbym jeszcze, że podróż to piękna przygoda, ale warto znać przynajmniej podstawy języka kraju, do którego się jedzie. Dzięki temu łatwiej nawiązać bliższy kontakt z ludźmi. Ważna jest też otwartość i pozytywne nastawienie. Zamiast szukać w danym miejscu negatywów, warto dostrzegać to, co fascynuje i imponuje. Tak właśnie postępował nasz ojciec: choć opisywał trudne wydarzenia, zawsze czuło się w jego książkach, że lubi ludzi, kraj i przyrodę. Jeśli podróżujemy z takim nastawieniem, to miejscowi to wyczuwają i odwzajemniają się przyjaźnią. Dzięki czemu spotkania stają się głębsze i bardziej wartościowe.





