
Historia, która odmieniła życie naszej rodziny, rozpoczyna się trzy lata temu. To wtedy podczas rutynowego USG jamy brzusznej u taty (warto dodać – wieloletniego Czytelnika NŚ) zostaje wykryty niewielkich rozmiarów (ok. 25–40 mm, w zależności od sprzętu), nie dający żadnych objawów, guz na wątrobie. Po prostu: lekarka rodzinna skierowała tatę na badania po ukończeniu 70. roku życia. Szczęście w nieszczęściu. Gdyby diagnoza padła wraz pojawieniem się pierwszych objawów (np. żółtaczki mechanicznej, a tak często bywa), miałby znacznie mniej czasu.
Z opisem USG i zdjęciem, tata dostaje kartę DILO oraz skierowanie do najbliższej placówki w celu dalszej diagnostyki nowotworowej – do Dąbrowy Górniczej. Tam czeka go szereg powtarzanych co kilka tygodni badań, z których żadne nie daje odpowiedzi na pytanie, z czym się mierzymy. Przechodzi WIELOKROTNE RTG, USG, TK, MRI, w końcu powtarzaną kilkakrotnie biopsję guza, która… nie daje jednoznacznych wyników. Za żadnym razem. Przez okres około roku nie ma więc w ogóle leczenia: lekarz orzekający z Dąbrowy mówi, że guz nie jest niczym groźnym (jedna z lekarek twierdzi nawet, że tam w ogóle go nie ma).
We wrześniu 2022 r. (gdy nadal brak objawów, a sytuacja, na oko, nie rokuje źle) tata wraca do naszego powiatowego szpitala na rutynowe badanie – kolonoskopię z wycięciem niegroźnego polipa. Po trzech godzinach od wypisu karetka zabiera go z powrotem, ponieważ nastąpiło przedziurawienie jelita – błąd podczas zabiegu. Kilkugodzinna operacja ratująca życie. Dziękujemy lekarzom, choć z tyłu głowy tkwi ciągle myśl, że to nie powinno się w ogóle zdarzyć. Po zszyciu jelita i wypisie do domu mierzymy się przez wiele tygodni z typowym zakażeniem szpitalnym – gronkowcem złocistym. Te wszystkie wydarzenia opóźniły o kilka miesięcy rozpoczęcie leczenia raka. Tata jest cięty na lekarzy z miejscowego szpitala. Mówi, że – jeśli coś – nie chce tam wracać, chociaż placówka leży tak naprawdę vis-à-vis naszego bloku. Ale to tylko życzenie. Szpitala wybrać się nie da.
*