Wciąż powtarzamy, iż żyjemy w trudnych, acz ciekawych czasach. Czy jednak wyciągamy z tego wnioski? Niekoniecznie. I nie ma to związku z naszym wykształceniem czy stopniem otwarcia percepcji ponadzmysłowej. Bardzo łatwo przechodzimy od wcześniejszego przerostu ego materialnego do nadmiernej wibracji ego ezoterycznego.
Wspaniale, że coraz więcej osób doświadcza duchowego otwarcia, odzyskując przydany ludzkości, a zamaskowany potencjał o boskim aspekcie. Jednak na drodze tego rozwoju jakże często zapominamy, iż na życiowe doświadczenia wybraliśmy właśnie planetę Ziemia. To zaś rodzi nieuchronne konsekwencje. Należy bowiem pamiętać o konieczności solidnego uziemienia, ukorzenienia się w materii, gdy trzymamy głowę wysoko w obłokach ducha. Inaczej łatwo stracić balans i odlecieć, co grozi nawet zaburzeniami psychicznymi.
Korzenie a głowa w chmurach
Tracimy wówczas rozeznanie, gdzie kończy się nasz odczyt paranormalny, a zaczynają pobożne życzenia, czyli bujanie w obłokach. Takimi osobami łatwo zawładnąć ludziom zdeterminowanym, by mieć władzę (polityczną, ideologiczną, finansową czy pseudoduchową). W efekcie rodzą się kolejne ruchy z guru-przywódcami na czele przypominające parasekty. Pozornie wydawać by się mogło, iż króluje tam rozwój duchowy, a jednak staje się on jedynie alibi dla dominacji jednostki, która początkowo kreuje się na lidera, a z czasem staje się dyktatorem. Przybywa w ten sposób lepiej wiedzących. Skoro jednak mają być tak rozwinięci duchowo, dlaczego nie idzie to w parze z adekwatnym postępowaniem, z szacunkiem dla innych i wszystkiego, co nas otacza?
Nieliczni oświeceni w swoich naukach spotykają się w pół drogi, w przypadku innych trudno dopatrywać się wspólnych elementów. To jednak nie skłania ich do refleksji. Kto zatem ma rację, a kto się myli? Tak rodzą się destrukcyjne zachowania, a nawet takowe ruchy społeczne grożące wybuchem gniewu i agresji.
Tymczasem doświadczenia historii ludzkości powinny nas skłaniać do zabiegania o pokój i spokój, pojednanie i przyjaźń, do oddolnej jedności w szacunku dla wszystkich. Tymczasem przybywa wrogich sobie ugrupowań, wojujących obozów, na czym wypływają więksi i mniejsi dyktatorzy. Czy mimo to potrafimy kreować jedność intuicji (ducha) oraz rozumu (materii), bo na Ziemi mieliśmy być taką właśnie jednością? Postępujemy wręcz odwrotnie, dzieląc wszystko na nieskończoną liczbę specjalności, grup, części… Żeby trudniejsza okazywała się komunikacja, a więc pełen kultury dialog, porozumienie, pojednanie. Pojednanie społeczeństw grozi dyktatorom, gdyż jest w stanie tworzyć prawdziwie demokratyczny samorząd i bez trudu strącać ich z piedestału.
Medycyna jedności
W ramach szerokiego pojednania chciałoby się, aby również medycyna XXI wieku stała się jednością – harmonijnie łączyła możliwości wiedzy akademickiej (tzn. naukowej) z wiedzą praktyczną (czyli medycyną

naturalną) sięgająca w przypadku ajurwedy czy Tradycyjnej Medycyny Chińskiej tysięcy lat. Ta druga błędnie bywa określana mianem nienaukowej, choć przemawiają za nią wieki skuteczności oraz współczesne badania naukowe prowadzone w świecie. Dyktatorskie zachowania nakierowane na interes elitarnych grup (np. Big Pharma) przejawia m.in. WHO oraz Unia Europejska. Dotyczy to m.in. ziołolecznictwa i suplementów diety. Ma tu miejsce wiele nieoczywistych manipulacji przeprowadzanych jakoby dla dobra konsumentów. A narodowi decydenci dają się łatwo w to wkręcać. Może na zasadzie wspólnoty interesu?
Tymczasem oddolni oponenci, zamiast skupiać się na faktach i rzeczowych argumentach, łatwo popadają w emocjonalne rozedrganie. I zamiast strzału argumentem w olimpijską dziesiątkę, lecą ślepaki obok tarczy.
Ograniczyć ziołolecznictwo
Dotyczy to m.in. alarmu, że UNIA EUROPEJSKA ZAKAZUJE ZIOŁOLECZNICTWA. A tak nie jest i jest jednocześnie. Oczywiście oficjalnie nikt sięgania po zioła nie zakazuje, bo uznano by to za jawną bezczelność. Jednak wszelkie działania idą w kierunku utrudniania nam korzystania z terapii ziołowych, roślinnych (jakoby niekiedy niebezpiecznych) na rzecz specyfików syntetycznych (jakoby bezpiecznych), tylko że nikt tu na ogół nie wspomina o długiej liście możliwych skutków ubocznych widniejącej przy każdym produkcie farmaceutycznym.

Sedno sprawy tkwi w tym, że lek syntetyczny można na określony czas opatentować, a w ślad za tym może być on drogi i tym samym limitowany. Gdy ważność licencji wygasa, a produkt tanieje i mógłby stać się łatwiej dostępny, wówczas opatentowuje się nowy preparat o podobnym składzie, jakoby skuteczniejszy. I biznes się kręci…
Ziół jednak nie można opatentować, a zatem stanowią konkurencję dla Pharmy. Trzeba je więc w jakiś sposób limitować i eliminować, wmawiając np. społeczeństwu, że to, co daje nam Natura jest be.
Pozornie czyni się to w trosce o nadużywanie ziół i preparatów ziołowych (herbatek, suplementów itp.) oraz zgubne przeświadczenie ludzi o ich nieszkodliwości z racji naturalnego pochodzenia. Dokładnie takie właśnie podejście o nieszkodliwości dotyczy preparatów, np. typu Apap, Ibuprom, choć są one syntetyczne. Zamiast więc niezdrowego mędrkowania oraz zakazów warto prowadzić uczciwą kampanię świadomości zdrowia i radzenia sobie z problemami w tym zakresie.

Wyraźnie należy przyznać, że prawie wszystko, po co sięgamy w celu zachowania zdrowia – w określonych sytuacjach – może być pomocne lub szkodliwe. Choćby zwykły burak raz okazuje się znakomitym dietetycznym wsparciem, kiedy indziej doprowadzi do rozstroju przewodu pokarmowego. Niekiedy naturalne związki w minimalnych dawkach leczą, w dużych stają się toksyczne lub wywołują niepożądane skutki uboczne.
W efekcie przyczepiono się m.in. do takich ziół, jak echinacea (wsparcie odporności w przeziębieniach), dziurawiec (depresja, niepokój), waleriana (bezsenność, niepokój).
Ograniczenia dotyczące potencjalnie rakotwórczej substancji w produktach ziołowych
Chodzi o AP, czyli alkaloidy pirolizynowe – naturalne toksyny, których zadaniem jest ochrona roślin przed roślinożercami. Związki te mogą być potencjalnie szkodliwe dla naszego zdrowia, stanowiąc czynnik rakotwórczy. Występują one w ok. 5% roślin kwiatowych na świecie, w tym w roślinach zielarskich. Dotyczy to m.in. żywokostu lekarskiego, podbiału pospolitego, ogórecznika lekarskiego – a więc roślin skutecznie stosowanych od lat. Opinia na ich temat bazuje na opinii naukowej Europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności – EFSA (panel ds.

zanieczyszczeń w łańcuchu żywnościowym – CONTAM z 2011 r.). Kolejna opinia z 2017 r. ostrzega, że tego rodzaju zagrożenia dla ludzi zdrowych pojawią się w przypadku częstego spożycia dużych ilości herbaty, herbatek ziołowych, suplementów żywności na bazie pyłku, a także zawierających inne składniki ziołowe. Na przegranej pozycji jest też lubczyk, majeranek i suszone oregano. W tej sytuacji rozporządzenie określa najwyższe dopuszczalne zawartości potencjalnie szkodliwej dla zdrowia substancji w 11 produktach.
Od jesieni 2024 r. w suplementach diety nie może być stosowany glistnik jaskółcze ziele (Chelidonium majus) – ze względu na zawarte w nim alkaloidy.
Ograniczone zostało spożycie dziennych porcji takich ziół, jak męczennica cielista (Passiflora incarnata) i bakopa drobnolistna (Bacopa monnieri). Wcześniej na liście składników z ograniczeniami pojawiła się witania ospała tj. Ashwagandha (Withania somnifera), morwa biała (Morus alba), różeniec górski (Rhodiola rosea), buzdyganek naziemny (Tribulus terrestris), piperyna.
W Polsce zmiany dotyczące listy zakazanych surowców roślinnych wprowadza zespół ds. suplementów diety przy Głównym Inspektoracie Sanitarnym (GIS) – zgodnie z oceną Europejskiej Agencji Leków (EMA).
Zakaz reklamowania
Choć nie wprowadzono regulacji prawnych zabraniających stosowania czy rozprowadzania ziołowych suplementów diety, jednak wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) dotyczy zakazu reklamowania takich produktów jako korzystnych w konkretnych przypadkach zdrowotnych, zanim ich skuteczność nie zostanie potwierdzona przez unijny organ regulacji. Wyklucza to również podawanie na opakowaniach informacji bazującej na wieloletnim doświadczeniu praktycznego ziołolecznictwa. W ten sposób ta tradycyjna wiedza zostaje zbiurokratyzowana.

W efekcie wszystkie kraje UE zostały zobligowane do wdrożenia restrykcyjnych zasad sprzedaży ziół, które podlegają procedurom rejestracji uprawniającej do sprzedaży. Jak wiadomo, procedury te są kosztowne, co zapewne wyprze z rynku wiele preparatów ziołowych czy słabsze ekonomicznie firmy. A tymczasem utrudni wspomaganie leczenia ziołami. Wymusza to swoisty dualizm: kupując preparat ziołowy, nie będziemy mieli informacji o jego przeznaczeniu, bo nie wolno, jeśli nie dostał swoistego certyfikatu, a w innych źródłach trzeba będzie poszukiwać informacji o właściwościach prozdrowotnych roślin, które nas interesują. Nie wolno też operować pojęciem dawek, które zostało zarezerwowane dla leków. Tu mówimy o porcjach, jak w odniesieniu do produktów spożywczych!
Działania te byłyby zrozumiałe, gdyby jednakowo odnosiły się do ostrzegania i nagłaśniania możliwych skutków ubocznych produktów naturalnych, jak i syntetycznych. Tych drugich nie zakazuje się, choć niektóre efekty niepożądane okazują się niezwykle groźne.