Manipulacje, zarówno unijne, jak i nasze rodzime, wokół naturalnych metod terapii, działalności uzdrowicielskiej (healerskiej – jak się określa to w Europie Zachodniej), fitoterapii, definiowania oficjalnej listy zawodów, inicjatyw prawnych, jak Lex Szarlatan – podszyte zemstą i wylewające dziecko z kąpielą – budzą niepokój społeczny obywateli oraz lekarzy naturalistów i certyfikowanych naturoterapeutów, którzy uważają, że w pierwszej kolejności należy sięgać po to, co dała nam Natura – oczywiście w sposób fachowy i mądry
Rośliny sojusznikami człowieka
Rośliny, w tym zioła, towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów – jako pokarm, a jednocześnie wspierając kondycję zdrowotną. Ta wiedza praktyczna rozwijała się wiekami, a nawet tysiącami lat. Wspomaga zdrowie i codzienne życie także ludów biednych. Nasza zadufana medycyna akademicka jest przy tamtej małolatą, a często zachowuje się arogancko. Jej przedstawiciele nierzadko zakładają, iż jeśli czegoś nie wiedzą, to tego po prostu nie ma. Najczęściej z badań naukowych wybierane są te wyniki, które akurat pasują do koncepcji lansowanej przez przemysł farmaceutyczny. A media na ogół temu przyklaskują. Będą zatem ironizować, np. na temat akupunktury, akupresury, leczenia bańkami, ziołowych leków stosowanych w Chinach (u nas zwanych suplementami, które w Europie wolno rekomendować jedynie w dawkach profilaktycznych, a nie leczniczych) – nie wspominając, iż Tradycyjna Chińska Medycyna jest tam traktowana jako nurt medyczny równoprawny wobec akademickiej.
Pamiętam z lat 80. ub.w. historię Polki, przebywającej służbowo w Tokio. Z powodu ostrych dolegliwości trafiła tam do szpitala. Po badaniach standardowych – aparaturowych, ale i z użyciem diagnostyki tradycyjnej – okazało się, że jest w ciąży pozamacicznej. Zapytana o to, czy chce być leczona wg medycyny europejskiej czy Tradycyjnej Chińskiej, wybrała tę drugą. Zakładała, że metoda rodzima będzie w tym przypadku pewniejsza. Obyło się bez operacji. Zastosowano zioła oraz akupunkturę, a organizm wchłonął nieprawidłową ciążę. Jednak ci, którzy wyśmiewają wszystko, co naturalne, nawet nie próbują poznać mechanizmów działania tych środków, swoją niewiedzę stawiając na piedestale. Tak powstają cząstkowe prawdy krzywdzące potrzebujących pomocy (zwracał na to uwagę doc. Aleksander Ożarowski – znakomity teoretyk ziołolecznictwa, którego wiedzy polskie uczelnie nie wykorzystały).
A przecież Natura obdarowała nas tak wieloma darami, z których powinno się korzystać. Nie zapominajmy, że lecznicze rośliny, zwane ziołami, stały się podstawą narodzin współczesnej medycyny. W tym nurcie tradycyjne ziołolecznictwo przerodziło się w jej nurt naukowy – fitoterapię. Identyfikowane w nich związki czynne z czasem stawały się wzorcem dla leków syntetycznych. Tak więc współczesna farmacja ma swoje korzenie w ziołach.
Wraz z rozwojem biznesu farmaceutycznego fitoterapię spycha się na margines, mamiąc szybką skutecznością syntetycznych pigułek. Prawda jest taka, że te leki mają długie listy możliwych niepożądanych skutków ubocznych, a mimo to są rekomendowane. Zwykle nacelowane na konkretne objawy, nie leczą przyczyny pierwotnej. Mimo postępu medycyny, przybywa przewlekle chorych i schorzeń cywilizacyjnych.
Natomiast zioła (i inne środki naturalne) nierzadko działają wieloaspektowo, są dobrze rozpoznawane przez organizm (właśnie jako coś naturalnego). Choć ich stosowanie wymaga też wiedzy i rozwagi. Niegdyś wiedza ta przechodziła z pokolenia na pokolenie – w rodzinach wiejskich czy dworach szlacheckich. W stanie wojennym kontrola rozmów (czytaj: cenzura) na kilka dni zablokowała mi telefon właśnie z powodu tematu ziołolecznictwa, gdy Czytelniczka opowiadała, jak to w młodości przed wojną zbierała zioła z ciotką generała Wojciecha Jaruzelskiego, która leczyła nimi nie tylko wszystkich we dworze, ale i wieśniaków. Podsłuchujący nasz dialog uznał to za niecenzuralne…
Zioła w wiekowej tradycji i badaniach naukowych
W różnych krajach przeprowadzane są niezwykle interesujące badania dotyczące związków czynnych w roślinach leczniczych oraz rejestrowane zaskakująco pozytywne efekty praktycznego leczenia nimi. Takie wyniki dotyczą m.in. ziół chińskich czy roślin leczniczych z Andów i Amazonii. W Limie od lat działa naukowy Instytut Medycyny Peruwiańskiej imienia polskiego zakonnika ojca Edmunda Szeligi (laureat Nagrody Honorowej NŚ za 1999, publikacja NŚ 4/1999 i NŚ 12/2020. Wspomnienie NŚ 8/2024 i NŚ 12/2024). Całe życie poświęcił on pomocy tamtejszej ludności, a Indianie z wdzięczności nauczyli go sekretów Natury.
Od stuleci wiedza praktyczna dowodzi, a współczesna nauka potwierdza, że siła ziół (i innych produktów naturalnych, jak np. mumio, miody, propolis itp.) może być znakomitym wsparciem medycyny akademickiej. Ta tradycyjna medycyna ludowa, nazywana też alternatywną, powinna być szanowana i chroniona jako wspólne dobro naszej cywilizacji. Szkoda, że decydenci farmaceutyczno-medyczni nie przejmują się wolą większości pacjentów, a także części lekarzy, nie wspominając już o samych fitoterapeutach.
Zawód fitoterapeuta
Czy zatem zawód ZIELARZ-FITOTERAPEUTA przetrwa? – pozostaje otwartym pytaniem. Człon zielarz w popularnym odbiorze, to ktoś kto przede wszystkim hoduje, zbiera, sprzedaje zioła, ewentualnie –przejmując z pokolenia na pokolenie zielarskie doświadczenia – doradza w zakresie zdrowia. Fitoterapeuta zaś to ktoś, kto w zakresie zielarstwa posiadł także wiedzę teoretyczną, dostarczaną przez badania naukowe odnośnie do związków czynnych, dozowania, rekomendacji i przeciwskazań czy ograniczeń. Oba człony znakomicie się dopełniają, wskazując, że osoba z takim certyfikatem może nam doradzać w zakresie zdrowia, zna bowiem cały proces od zbioru ziół po ich zastosowanie.
Od pewnego czasu trwa atak na fitoterapeutów. Fach ten kłuje bowiem w oczy niektórych lekarzy i farmaceutów. Bodaj jeszcze w 2023 r. środowiska naukowe wniosły do Ministerstwa Edukacji i Nauki apel o usunięcie tego zawodu z klasyfikacji zawodów i specjalności. W ich ocenie niejednolity model kształcenia w tej mierze uniemożliwia osiągnięcie umiejętności do wykonywania tak złożonych zadań zawodowych, jakie stawia się przed zielarzami-fitoterapeutami. A należy do nich m.in.: Określenie dawkowania sporządzanych preparatów, działań niepożądanych oraz ich interakcji z lekami syntetycznymi.
Gdyby faktycznie chodziło tylko o troskę o dobro pacjenta, wystarczyłoby ujednolicić wymogi – we wszystkich trybach kształcenia – do otrzymania tego rodzaju uprawnień zawodowych. Tu jednak rzuca się w oczy lęk przed konkurencją, która w osobie fitoterapeuty może przejąć już zdiagnozowanego przez medyka pacjenta.
W przypadku likwidacji tego zawodu zielarz miałby spełniać potrzeby zielarskiej gospodarki surowcowej, przetwórstwa zielarskiego i obrotu ziołami. Jego umiejętności powinny być wystarczające do poradnictwa związanego jedynie ze sprzedażą ziół i preparatów roślinnych w sklepach zielarskich.
Inicjatorzy zielarskiego przewrotu uważają, że fitoterapię mogą prowadzić tylko osoby z wyższym wykształceniem medycznym do tego zawodowo uprawnione, jak lekarze i farmaceuci.
A więc wylewamy kolejne dziecko z kąpielą. Tylko że farmaceuta na ogół coraz mniej wie na temat fitoterapii, a leki ziołowe często wstydliwie chowane są na zapleczu. O wiedzy przeciętnego lekarza w zakresie leczniczych możliwości ziół i suplementów lepiej nie mówić… Preparaty te w procesie leczenia są zatem często lekceważone. Nic dziwnego, że przeciwko wspomnianej modyfikacji protestują sami zielarze-fitoterapeuci. Zapewniają, iż nie wykonują zadań zawodowych lekarzy, a ich praca stanowi istotny element systemu ochrony zdrowia. Ich poradnictwo wspomaga obecną służbę zdrowia i odciąża środki NFZ.
Praktycy ziołolecznictwa potwierdzają, że fitoterapia sprawdza się jako kuracja wspierająca terapię lekami syntetycznymi, a w łagodnych przypadkach nawet jako podstawowa. Zwolennicy zielarstwa i naturalnych metod ochrony zdrowia sprzeciwiają się planom usunięcia z listy zawodów zielarza-fitoterapeuty. Wszelkie manipulacje uznane będą za próbę marginalizacji medycyny naturalnej w ogólności.
Zamiast zwalczania tego zawodu fitoterapeuci proponują współpracę, spełniającą założenia holistycznej opieki nad chorym. Zarzuty o niekompetencji zielarzy-fitoterapeutów odbierane są przez nich jako znieważające całą grupę zawodową.
Wykreślenie zawodu zielarz-fitoterapeuta może być uznane za lekceważenie europejskich list kodów zawodów, na których terapeuta zielarz legalnie funkcjonuje, z pełnymi kompetencjami z zakresu fitoterapii.
Co więc zwycięży: szacunek dla ziołolecznictwa czy dyktatorskie zapędy w zakresie zdrowia? Wszczynanie takich batalii jest żałosne, zwłaszcza w kontekście trwającej od dawna niewydolności służby zdrowia, która powinna pozyskiwać sojuszników, nie zaś wrogów.
Kontrowersje wokół nowego kodu
Kolejnym punktem zapalnym prowokującym środowiska medyczne do ataku na uzdrowicieli stało się wprowadzenie, z datą 01.02.2025 r., do Polskiej Klasyfikacji Działalności nowego kodu 86.96.Z, dostosowanego do międzynarodowych standardów UE. Obejmuje on działalność w zakresie medycyny tradycyjnej i alternatywnej. Pod kodem tym działać mogą m.in. osoby leczące kwiatami (np. Esencje dr. Bacha), kryształami, wodą oraz ogólni uzdrowiciele. W oficjalnym ujęciu korzyści zdrowotne wynikające z przeprowadzenia tych czynności nie są oparte w wystarczającym stopniu na danych naukowych dotyczących diagnozowania i leczenia chorób. I znowu działa tu fetysz teoretycznej naukowości wynoszonej ponad praktyczną wiedzę.
Samorządy lekarskie wołają wobec tej decyzji nie, nie mogąc ścierpieć legalnego funkcjonowania healerów jako sojuszników medycyny akademickiej. Jednocześnie uznają to za furtkę do dalszego prowadzenia działalności w zakresie ochrony zdrowia przez lekarzy lub pielęgniarki, którym odebrano lub zawieszono prawo wykonywania zawodu (sądy lekarskie) za jakoby ciężkie przewinienia zawodowe. Oczywiście, że polscy pacjenci powinni mieć prawo do aktualnej wiedzy medycznej popartej dowodami naukowymi. Ale właśnie do całej, a nie tej filtrowanej pod interesy Big Pharmy. Lekarze deprecjonowani i skazywani przez sądy lekarskie przedstawiali materiały naukowe ze światowej literatury, tylko że nikt ich nie wysłuchał. A przecież w kategoriach prawa nic nie zwalnia nas przed odpowiedzialnością wobec niewiedzy. Czy zatem sędziowie ci kiedyś za to odpowiedzą, a skazani otrzymają odszkodowania? I pomyśleć, iż dzieje się to jakoby w interesie pacjentów. Osobiście wolę, aby lekarze, którym powierzamy zdrowie i życie, szanowali naszą wolę i wybór.
W takich sytuacjach nieodparcie przychodzi mi na myśl wypowiedź prof. Juliana Aleksandrowicza, jaka padła w rozmowie Marka Rymuszko i mojej z nim. A mianowicie: Wolę, aby uratował mnie znachor (uzdrowiciel), niż mam umrzeć w majestacie medycyny… Słowa te wymagają szczególnego zrozumienia. Pamiętajmy, jak otwartym na różne możliwości leczenia lekarzem i badaczem był Pan Profesor. Za nowatorstwo i innowacyjność nierzadko krytykowanym przez środowisko. Rzecz w tym, że współczesna medycyna, goniąc za fetyszem źle rozumianej naukowości, sama ogranicza się, ze szkodą dla pacjentów.





