W Polsce osoby kończące medycynę i podejmujące praktykę lekarską obowiązuje przyrzeczenie lekarskie, będące częścią Kodeksu Etyki Lekarskiej. Nawiązuje ono do deklaracji genewskiej i Przysięgi Hipokratesa. Zawiera m.in. zobowiązanie, by służyć zdrowiu i życiu ludzkiemu. W wielu przypadkach zachowanie medyków przeczy treści przyrzeczenia, a jedna z naczelnych zasad etycznych w medycynie – primum non nocere (z łac. po pierwsze nie szkodzić) – obecnie straciła swój głęboki sens. Jakie jest więc motto współczesnego lekarza?
Kto ma prawo decydować o naszym istnieniu?
1 marca w Faktach TVN poinformowano widzów o śmierci 91-letniej mieszkanki Warszawy, która ze skierowaniem od lekarza POZ nie została przyjęta w żadnym z dwóch stołecznych szpitali – Praskim oraz Wolskim. U pacjentki istniało podejrzenie obustronnego zapalenia płuc, a pomoc nie została udzielona. Dyrektor do spraw medycznych Szpitala Praskiego – Marcin Makiewicz tłumaczył się w sposób co najmniej kuriozalny. Według niego ciężko chorej seniorki nie przyjęto, gdyż ratownik medyczny podszedł nie do tego okienka co trzeba: zamiast do ostrodyżurowego, do tego obok, gdzie przyjmowani byli pacjenci planowi. Tłumacząc się dalej, powiedział, że znajdująca się tam osoba pracowała administracyjnie i nie miała wykształcenia medycznego. Co innego jednak ustalili dziennikarze TVN Warszawa, a mianowicie, że przyjęcia odmówił pracownik jak najbardziej kompetentny – z wykształceniem medycznym – lekarz dyżurny SOR, który akurat tego dnia miał dyżur w szpitalu.
Następnie starsza pani została przewieziona do Szpitala Wolskiego, ale tu również nie udzielono jej pomocy. Po dwóch godzinach oczekiwania w karetce stanęło jej serce! Dopiero wówczas przyjęto ją na SOR. Co czuła chora? Czy pracownicy szpitali, odpowiedzialni za przyjęcia pacjentów, w taki sam bezduszny sposób potraktowaliby swoich bliskich? Co się stanie, gdy oni sami będą starzy, potrzebujący pomocy, a kolega czy koleżanka z branży ich nie rozpozna?!
Jak wynika również z ustaleń dziennikarzy – niechętnie przyjmuje się pacjentów w tym wieku, do tego w tak ciężkim stanie, bowiem rokowania na wyleczenie są niskie. Istnieje więc ryzyko zgonu i popsucia statystyk placówce medycznej. Wiadomo, że im więcej zgonów, tym gorszy szpital. Ale czy placówkę medyczną, której personel nie chce przyjąć chorego, potrzebującego pomocy starszego pacjenta, można w ogóle nazwać szpitalem? Wypada mieć nadzieję, że Rzecznik Praw Pacjenta wraz z przedstawicielem władz stołecznych rzetelnie zbadają sprawę i doprowadzą do ukarania winnych. I to co najmniej równie gorliwie, jak w przypadku błędu uzdrowiciela. Nie wróci to jednak starszej pani życia, a wiele osób w podobnym wieku ta dramatyczna sytuacja napełni lękiem.

W 2019 r. byłam zatrudniona w statystyce medycznej jednego ze szpitali na Dolnym Śląsku, w którym mieścił się również oddział paliatywny. Pracująca ze mną koleżanka miewała także dyżury na izbie przyjęć. Bardzo często opowiadała o tym, że przywożono chorych, którzy byli już w agonii, dlatego umierali w karetce albo zaraz na izbie. Co czuli pacjenci świadomi sytuacji? Dlaczego nie pozwolono im spokojnie umrzeć na oddziale, z którego ich zabrano? Przecież każdy medyk zna objawy zapowiadające zbliżającą się śmierć. Poza tym na oddziały paliatywne powinni być przyjmowani pacjenci nowotworowi albo z odleżynami IV stopnia, a nie w stanie agonii. Załogi karetek mówiły wprost, że szpitale nie chciały psuć sobie statystyk zgonami pacjentów.
Czy jesteśmy równi wobec prawa w zależności od wieku?
Pytanie to w związku z zaistniałą sytuacją w Warszawie stawia Karolina Seidel – adwokatka oraz specjalistka prawa medycznego. Dla wszystkich odpowiedź jest oczywiście jedna i brzmi ona: NIE! Podobnie jak pani mecenas zawsze byłam przekonana, że osoby starsze i chore powinny być traktowane priorytetowo, bo są po prostu słabsze, bardziej kruche i w związku z tym narażone na utratę życia. Od dziecka uczono mnie szacunku dla seniorów, mówiono o konieczności ustępowania miejsca w autobusie, cichego zachowywania się itp. Czułam, że każdy z nich ma swoją legendę, doświadczenia, przeżycia. A przede wszystkim, niepowtarzalną wartość!

Pod koniec 2018 r. moja 80-letnia mama doznała udaru mózgu. Na twarzy widać było wyraźnie skrzywienie ust, a wzrok kierowała tylko w prawą stronę. Ekipa karetki pogotowia po krótkim badaniu nie chciała jej nawet zabrać do miejscowego szpitala. Szczęśliwie jednym z załogi był dawny uczeń mojej kuzynki, która wówczas nam towarzyszyła i wymusiła zabranie mamy. Mama wstawała, więc zniesiono ją na krzesełku zamiast użyć w tym celu noszy. Na wezwanie przyjechało trzech wysokich, dobrze zbudowanych panów, a chora była niskiego wzrostu i bardzo szczupła.
Po przyjeździe do szpitala, po krótkim badaniu, lekarz dyżurny SOR kazał nam zabierać mamę tłumacząc, że osoby starsze często boli głowa i mają z tego powodu wykrzywione usta i twarz. Wówczas wymusiłam zrobienie badania tomograficznego. Lekarz odburknął, że będziemy czekać jeszcze kilka godzin. Odpowiedziałam, że mogę nawet do rana. Diagnoza brzmiała – rozległy udar niedokrwienny. Niestety wynik badania został nam przekazany późno w nocy, nie było więc mowy o przewiezieniu chorej do innego szpitala we Wrocławiu, nawet prywatną karetką. Mama była bardzo zmęczona i spragniona.
Po przyjęciu na oddział wewnętrzny tegoż szpitala o godzinie 2 w nocy, wdrożono leczenie – podając Mannitol w kroplówce – lek stosowany w sytuacji podwyższonego ciśnienia śródczaszkowego, które może wynikać z obrzęku mózgu, a także w celu obniżania ciśnienia wewnątrzgałkowego. To również diuretyk wykorzystywany do zwiększenia produkcji moczu u osób z dysfunkcją nerek. Nam wytłumaczono, że jest to środek na płukanie mózgu… Chyba zaordynowane leczenie było prawidłowe, bowiem mama poczuła się trochę lepiej, można było ją umyć, nakarmić a nawet zawieźć na wózku do toalety. Na trzeci dzień ćwiczyła już z rehabilitantem i podnosiła samodzielnie ręce i nogi. Na czwarty dzień, gdy przyszłam rano, już się nie podnosiła, nie mogłam jej nakarmić. Przerażona zawołałam lekarza prowadzącego, który zlecił badanie tomografem. Okazało się, że udar się ukrwotocznił. Dlaczego? Bo wycofano główny lek – Mannitol. Poinformowano nas, że podaje się go tylko 3 dni, bo takie są procedury. Do tego przestały pracować nerki, ale nikomu z personelu medycznego nie przeszkadzało to, że cewnik był pusty… Dodatkowo mama uskarżała się na ból pęcherza moczowego. Odeszła dwa dni później. Do końca była świadoma. Kiedy jej serce się zatrzymało, pielęgniarka zadzwoniła po lekarkę, która akurat miała dyżur, ale nie przychodziła. Przebiegłam cały korytarz i wpadłam do pokoju lekarskiego krzycząc – moja mama umiera, a ona szła powoli, nie przyspieszyła, chociaż była osobą w młodym wieku. To również paradoks, że w tym szpitalu pokój lekarski i OIOM znajdują się po przeciwnych końcach korytarza!

Niecały miesiąc wcześniej, w tym samym szpitalu, odeszła moja ciocia, młodsza siostra mamy, cierpiąca na zatorowość płucną. Spędziła w szpitalu 9 dni. Nie potrafili jej odpowiednio zdiagnozować oraz leczyć, mówili więc, że symuluje. Chcąc odciążyć kuzynkę, która miała w domu chorą na Alzheimera teściową, zaproponowałam, że zajmę się ciocią w sobotnie popołudnie. Nie wymagała ona większej pomocy, ale trzeba było ja zawieźć na wózku do toalety i pomóc przy posiłku. W czasie tego popołudnia nagle zrobiło się cioci bardzo zimno, pobiegłam więc do dyżurki pielęgniarskiej, żeby o tym poinformować personel. Przyszła niechętnie jedna z pań, zmierzyła elektronicznie temperaturę i powiedziała, że wszystko w normie. Ciocia miała wciąż dreszcze więc nakryłam ją kołdrą, kocem i swetrem. Niewiele to jednak pomogło. Pobiegłam do dyżurki i tym razem powiedziałam już bardziej zdecydowanie, co się dzieje. Przyszła kolejna pani, ale tym razem dokładniej zmierzyła temperaturę i okazało się, że ciocia ma wysoką gorączkę. Dopiero wtedy podano lek na zbicie gorączki. Kuzynka opowiadała, że gdy była codziennie przy swojej mamie w szpitalu, taka sytuacja miała miejsce kilkukrotnie.
Na sali obok cioci leżała inna starsza pacjentka. Miała około 90 lat i nie podnosiła się samodzielnie. Gdy była pora posiłku stawiano obok niej na stoliku talerz z jedzeniem. Jednak chora nie mogła sama zjeść, wymagała pomocy, ale personel nie był zainteresowany jej nakarmieniem. Gdy zbierano talerze od innych pacjentów, zabierano również nieruszony posiłek. Nikogo nie zaniepokoiło to, że kobieta w ogóle nie jadła. Kuzynka kilkukrotnie alarmowała pielęgniarki, że trzeba nakarmić pacjentkę. Niestety bezskutecznie.
Takich negatywnych zachowań personelu medycznego, bezduszności i braku empatii znamy wiele i jak widać nie zależy to od tego, czy jest to szpital w Warszawie, czy w małym miasteczku na prowincji. Każdy zapewne doświadczył tego nie raz, powierzając swoich bliskich opiece medycznej. Myślę, że wielu chorych nie wzywa nawet karetki, bojąc się takiego potraktowania i po prostu umiera w domu…